Po trzech miesiącach nadarzyła się okazja, by zmienić miejsce pobytu. Miało to oczywiście wymiar finansowy, gdyż obecny kontrakt stawał się coraz mniej atrakcyjny. Słońce mocniej grzało, kawiarnie na początku kwietnia zaczęły wystawiać letnie ogródki. Koniec miesiąca w Olbii to prawie lato. Małe, zimne miasteczko przeobrażało się w gorącą atrakcję turystyczną. 

Styczeń i luty na Sardynii to silny zimny wiatr, wiejący od morza i zacinający deszcz. Masakra. Choć temperatura była zdecydowanie powyżej zera (jakieś 8-10 stopni), to rzadko kiedy można było uznać dzień za przyjemny. Marzec był z pewnością pierwszym miesiącem, w którym można było docenić uroki wyspy. Mieszkałam już w Olbii i byłam przeogromnie szczęśliwa, gdyż zyskałam dzięki temu swobodę poruszania się (zarówno pieszo jak i komunikacją miejską) o każdej porze. Naprawdę mi ulżyło. Ale, jak wspomniałam na początku - pojawiła się interesująca propozycja.

Pod koniec kwietnia wyruszyłam z 3 dziewczynami do Sassari. Cała przeprawa (od pakowania walizek, targania ich na dworzec kolejowy, po podróż dwoma pociągami) przypominała wyprawę Indiany Jonesa. Obfitowała w śmieszne albo dziwne przygody. Była ucieczka przed mocodawcami, było ganianie po peronach, latanie za uciekającym pociągiem, nawiązywanie kontaktów z oryginalnymi pasażerami i długie czekanie na pojazd, który zabrałby nas do miejsca przeznaczenia. 

Sassari to odpowiednik miasta na Śląsku - Tychy. To tak, żeby zobrazować wielkość. Olbia - to Pruszków (włoskiej mafii nie dostrzegłam) a stolica Sardynii - Cagliari to nasza Ruda Śląska. Sassari miało ładny dworzec kolejowy...i tyle. Nie widziałam niczego takiego, co by mnie zachwyciło czy urzekło. To i tak był tylko przystanek. Finalnie miałyśmy znaleźć się w prowincji Platamona, Sorso. Jak się później okazało, nie na długo. Trzy dni później siedziałam w pociągu i przemierzałam całą wyspę, by dotrzeć do Cagliari. Maj wybuchł pełnią lata. Było upalnie, słońce grzało niemiłosiernie. Pojawia się ciekawość...










Leave A Comment