Z gorącej i barwnej Portugalii wróciłam do śnieżnej i jednokolorowej Polski. Był grudzień 2008 roku. Przesiąkłam Południem Europy, odwykłam od siarczystych mrozów i kawy parzonej we własnym mieszkaniu. Pożegnałam się z zapachami Atlantyku, espresso i owoców morza. Było mi tam tak dobrze, że w ogóle nie chciałam stamtąd wyjeżdżać. Jedyną przeszkodą była bariera językowa. Portugalski do łatwych nie należy. Ale wiedziałam, że nie żegnam się z nią na zawsze. Czułam, że wrócę. 

Boże Narodzenie spędziłam w Warszawie, łapiąc lokalny oddech. Zobaczyłam się z rodziną, załatwiłam sprawy zaległe i bieżące. Zastanawiałam się nad następnym krokiem. Czy wracać znów do Portugalii czy dać sobie chwilę i pojechać w innym kierunku. Puściłam w eter informację, że interesuje mnie wyjazd, najlepiej tam, gdzie jest ciepło :) Znajoma zaproponowała Włochy, a dokładniej Sardynię. Miałam jeszcze propozycję wyjazdu do Pescary (Abruzja - włoski region nad Morzem Adriatyckim) ale warunki kontraktu okazały się być atrakcyjniejsze na wyspie. Był styczeń 2009 roku. Cztery miesiące później w miejscowości L'Aquilla oddalonej o 116 km od Pescary miało miejsce pamiętne trzęsienie ziemi. Czysty przypadek, że byłam wtedy zupełnie gdzie indziej. Klepnęłyśmy termin - 27 stycznia. 

Uwielbiam się pakować. Świadomość tego, że wyjeżdżam do innego kraju nastraja mnie bardzo energetycznie. Lubię lotniska. Ale walizki taszczyć to nie bardzo :) Moja przygoda rozpoczyna się z mieście Olbia a kończy w stolicy Sardynii, Cagliari. Poniżej mapa dla lepszej wizualizacji. By dostać się na wyspę musiałam lecieć z Berlina. Nie było bezpośredniego połączenia. Z Warszawy wyruszyłam pociągiem do Szczecina. Tam nocowałam u koleżanki. Następnego dnia zabrałyśmy się busem i po kilkunastu godzinach byłyśmy na lotnisku Schonefeld. Lot trwał niecałe 3 godziny, w trakcie których nie powstrzymałam się od nie fotografowania przestworzy. Chyba mam na tym punkcie hopla :)

Olbia nie wyróżnia się niczym szczególnym. To małe miasto. Choć nie! Olbia to także port, a w porcie wielkie i rewelacyjne promy z namalowanymi postaciami z kreskówek. O...one zrobiły na mnie wrażenie. Na początku mieszkałam  w niewielkiej miejscowości Pittulongu. Zjeżdżając ze wzgórz autobusem w stronę centrum, rzucał się w oczy zacumowany wielki Duffy albo Pluto. Z tarasu mieszkania można było podziwiać Tavolarę. Wyspa w połowie objęta jest strefą militarną, pozostałą część zamieszkuje kilka rodzin i  znajduje się letnia restauracja. Nie dorwałam nikogo, kto mógłby mnie tam zabrać. A szkoda, podobno widoki są nieziemskie. 

Więcej uroku dodaje okolica. Trzeba pojeździć we wszystkich kierunkach, aby ujrzeć jej piękno. Miasto należy do bardzo luksusowego wybrzeża Costa Smeralda (Szmaragdowe Wybrzeże), choć jemu samemu daleko do luksusu. W okresie letnim bardzo chętnie przyjeżdżają tu celebryci, osobistości ze świata filmu, muzyki i polityki. Podobno w Porto Rotondo Berlusconi ma dom - to mówił każdy miejscowy. Cała Costa Smeralda jest rzeczywiście piękna, serpentyny dróg (świetnie nadają się na wyścigi samochodowe), wiodą raz w górę raz w dół. Widoki bardzo włoskie, jachty, mariny i towarzyszący przecudnej intensywności kolor wody. Golfo Aranci, Porto Cervo, Palau polecam. Miasta niewielkie ale barwne. Mi w pamięci zapadło Porto Cervo. Uroczy luksus.



























Leave A Comment